- Słyszałeś o tytule „Express Barski”?
- Bar, jeden padł na Ukrainie, drugi leży nad czarnogórskim Adriatykiem. Osobiście wolałbym mieć tytuł w tym drugim, chociaż Bałkany, to nie jest moje wymarzone miejsce na suszenie kości po polskiej zimie. Na Ukrainie media papierowe mają jednak poważne kłopoty.
- A u nas nie?
- Jedni mają, inni będą mieli, jeszcze inni nieźle sobie radzą. Im więcej pojawia się expresów, w jakimkolwiek kontekście, tym lepiej – marka rośnie. Czemu nie w Barze?
- Niech mówią dobrze, czy źle, byle nazwiska nie przekręcali?
- Ja mówię o marce, ale niektórzy rzeczywiście traktują to hasło bardzo dosłownie. A tak poważniej, to zabawa z naszą winietą jest banalnie standardową reakcją na pojawienie się konkurencji. Przerabialiśmy to niemal we wszystkich miastach, w których uruchamialiśmy gazety. Może poza Wrocławiem. To gra rynkowa w granicach prawa. Z reguły to ignorujemy.
- Wspomniałeś o Bałkanach, coś z nimi nie tak?
- W latach 90-tych z rekomendacji Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej uczestniczyłem w misji obserwacyjnej OBWE. Byłem wówczas dziennikarzem wrocławskiego „Słowa Polskiego”. Sporo tam zobaczyłem, wysłuchałem wielu relacji. To bratobójcze, najokrutniejsze z wojen. Z pobudek wyznaniowych, narodowościowych, różnych zadawnionych konfliktów wyżynają się dotychczasowi sąsiedzi. Z wielką dbałością, by nie było świadków lokalnych masakr. Biorą w tym udział tzw. zwykli ludzie. Widzisz szereg nietkniętych willi, a wśród nich jedną wypaloną do podmurówki z napisem: „Tu żyli Chorwaci”. W ogrodzie kilka kopczyków ziemi… I teraz, siedząc przy domowej rakiji z właścicielem jakiegoś pensjonatu, zadajesz sobie w duchu pytanie – „A co ty uśmiechnięty człowieku robiłeś w tamtym złym czasie?”. Wolę inne miejsca.
- Podejrzewam, że nie będzie to Północny Kaukaz. Pamiętam twoje korespondencje z pierwszej wojny czeczeńskiej, również te z ogarniętego walkami Groznego. Poza kilkoma oficjalnymi korespondentami z centralnych mediów, niewielu dziennikarzom udało się tam dotrzeć…
- Bez przesady, ale wyjazd był, mówiąc oględnie, dość ryzykowny. Z Anką Fastnacht-Stupnicką pojechaliśmy tam „na żywioł”. Bez jakichkolwiek akredytacji, a jedyną przepustką był napisany odręcznie w języku czeczeńskim list od emisariusza Republiki Iczkerii w Polsce. Kilkakrotnie go wykorzystaliśmy, chociaż z reguły Czeczeńcy traktowali dziennikarzy jak sprzymierzeńców, a szczególnie szanowali tych z krajów postkomunistycznych, Polaków, Czechów, Litwinów, Estończyków. Byli naszymi przewodnikami i ochroniarzami. I to nie przed innymi Czeczeńcami nas chronili… Polaków znali dobrze. W ostrzeliwanej dzielnicy Groznego, Czernorieczu, podbiegł do mnie objuczony bronią, wymęczony walką bojownik i niezłą polszczyzną, bardzo się krygując, spytał o… „szlugi”. Okazało się, że 8 lat służył w radzieckiej bazie w Legnicy. Innym razem starsza Czeczenka po polsku opowiadała nam o naszych rodakach, współtowarzyszach niedoli na zesłaniu w Kazachstanie.
- Do Kazachstanu też cię zaniosło…
- Tak, w pierwszym zimowym konwoju z darami dla Polaków tam żyjących brałem udział w podwójnej roli – byłem dziennikarzem i jednym ze zmieniających się kierowców. Dobrych kilka tysięcy kilometrów bez przerw, zimowy przejazd przez Ural, na drogach „walka” z ruskimi gruzawikami, a na miejscu minus 43 i dłonie przymarzające do pistoletów dystrybutorów marnego paliwa.
Kazachstan był raczej szkołą fizycznego przetrwania, podobnie jak późniejszy wyjazd do Nadniestrza. Czym innym była Czeczenia. Ten wyjazd, przebywanie z ludźmi walczącymi o przeżycie, dokonującymi wyborów ostatecznych, wdeptywanymi, jak napisał Andre Glucksmann, rosyjskim buciorem z krwawe błoto, ale jednocześnie zachowującymi godność i honor, nauczył dystansu do polskiej codzienności, jałowych sporów i miejscowych wojenek podlanych sosem dobra społecznego, także lokalnego. Himalaje hipokryzji, gęby pełne frazesów, a za tą fasadą prymitywna walka o wpływy i kasę. W dużej mierze tak to, niestety, wygląda na górze i na dole.
- A ty o kasę nie walczysz? Jedenaście gazet lokalnych, ogólnopolski miesięcznik nieruchomościowy i kwartalnik turystyczny, 17 internetowych portali, największy lokalny wydawca na Dolnym Śląsku, zapowiedzi kolejnych tytułów?
- Oczywiście, że walczę. Ale nie wmawiam ludziom, że kiedy mnie wybiorą do czegoś tam, to odmienię ich los, nie twierdzę, że znam cudowne recepty i wiem jak uzdrowić sytuację w kraju, regionie czy mieście. To już polityka, a chyba Kaczmarski śpiewał, że „to w krysztale pomyje”. Nie jestem święty i tak naiwny, by wierzyć, że od polityki da się uciec, ale w naszych gazetach nie obrażamy ludzi, unikamy insynuacji i nie roztrząsamy wewnątrzrodzinnych sporów. Zbudowaliśmy i budujemy z dobrymi efektami sieć bezpłatnych gazet będących najskuteczniejszymi nośnikami reklamy i informacji. Mają najlepsze dotarcie w regionach, w których się ukazują…
- Skromnie to nie brzmi.
- Ale tak jest. W innym wypadku nie utrzymalibyśmy się na bardzo trudnym rynku mediów. A w tym roku obchodziliśmy 10 rocznicę istnienia Wrocławskiej Fabryki Prasowej i obserwujemy, mówiąc oględnie, pewną dynamikę jej rozwoju.
- W Nysie rozpoczęły się dyskusje…
- Przerwę. I będą jeszcze jakiś czas trwały. Jak mówiłem, taka jest logika gry rynkowej w branży. Uruchomiliśmy tu „Express Nyski”, na razie jest to dwutygodnik o jednorazowym nakładzie 12 tys. egzemplarzy, nikt nie ma takiego dotarcia w mieście. Praktycznie trafiamy do każdej rodziny. Kolportujemy ją w ponad 80 punktach na bieżąco weryfikowanych. Nakład możemy w każdej chwili potwierdzić fakturą z drukarni (takie są standardy WFP), zwrotów, jak w przypadku gazet sprzedawanych w kioskach – nie mamy. Gazeta podbita jest portalem i włączona w sieć innych naszych tytułów, co daje reklamodawcy możliwość rozszerzenia kampanii. Nasze nośniki są skuteczne, proszę zauważyć z jakimi potentatami na rynku reklamowym współpracujemy: Media Markt, Castorama, Ikea, Real, wielkie galerie handlowe, dealerzy motoryzacyjni, banki – to firmy, w których dysponenci wizerunku nie umieszczą reklamy bez dokładnego sprawdzenia nośnika. Tak jest w naszym przypadku. Stopniowo zauważają to firmy z regionu nyskiego. Ten proces zawsze trochę trwa, ale w naszej historii nie wycofaliśmy się jeszcze z żadnego rynku, na którym zaczęliśmy wydawać gazetę.
Możemy współpracować bez uprzedzeń, bo nie mieliśmy i nie mamy intencji wchodzenia w konflikt z kimkolwiek. Poza wydawaniem gazety, nie mamy tu żadnych ukrytych interesów, tajnych planów, chociaż Nysa jest dla mnie osobiście miejscem niezwykle ważnym.
- W końcu to twoje miasto rodzinne. Na wrocławski uniwerek trafiłeś po nyskim „Carolinum”.
- To prawda i myślę, że to nauka w tej szkole pomogła mi w przyszłości dokonywać niezłych wyborów, a szczególnie opieka niezwykłej wychowawczyni, polonistki i kobiety – Kornelii Czajowej. Pod jednym z ocenianych przez nią wypracowań znalazłem dopisek „Może kiedyś zostaniesz dziennikarzem?” Później pozwoliła na mój i Waldka S. wyjazd na uroczystości odsłonięcia pomnika stoczniowców w Gdańsku, w grudniu 1980 roku. To właściwie było moje pierwsze zlecenie dziennikarskie.
- Później był „Wieczór Wrocławia”?
- Tam miałem pierwszy etat dziennikarski, później była pierwsza kolorowa gazeta solidarnościowa – „Dziennik Dolnośląski”, jeszcze później „Gazeta Robotnicza” i „Słowo Polskie”. W sumie około 20 lat liniowego dziennikarstwa. Przed 10 laty powstała Fabryka Prasowa.
- Wróćmy jeszcze do Nysy. Sytuacja na tutejszym rynku medialnym jest dość „burzliwa”…
- Z zasady nie wypowiadam się na temat konkurencji, to jest moje dobre prawo. Nie wdajemy się w medialne połajanki i reagujemy, zazwyczaj w porozumieniu z prawnikami, tylko wtedy, gdy przekroczone zostają właśnie granice prawa. To specyficzny rynek, na którym funkcjonują ludzie o różnym temperamencie, odpowiedzialności za słowa i intencjach. A sytuację znam nieźle, mam w Nysie wielu przyjaciół, z innymi odnawiamy dawne kontakty. Na mojego maila: cet@wfp.pl dostaję sporo korespondencji. Bywa, że czas nie pozwala na szybką reakcję, ale to wsparcie jest dla mnie najcenniejsze.
- A olej, pod którym prowadzimy rozmowę, też jest taki cenny?
- To panorama Nysy z połowy lat 30-tych XX wieku. Sygnatura nieczytelna, przez dwa lata wisiał niechciany w jednym z wrocławskich antykwariatów. Wartość materialna pewnie znikoma, ale dla mnie…
- Dziękuję za rozmowę.